POPRZEDNI ODCINEK PRZECZYTACIE TU
Styczeń. Na dworze
minus dwadzieścia. Ludzie przemykają truchtem po ulicach, chowając
zmarznięte twarze w szalach i kołnierzach płaszczy. Gdyby jednak
komuś przyszła fantazja zadrzeć głowę i spojrzeć na budynek, w
którym mieszkamy zobaczyłby otwarte na oścież okna i wydobywający
się z tych okien żółtawo-pomarańczowy pył, przy akompaniamencie
solidnego warkotu. Tak oto przygotowujemy się do malowania podłóg
– szlifując je uprzednio do gołego drewna.
Skoro postanowiliśmy
nasze świeżo kupione, a wymagające remontu mieszkanie,
wyremontować własnymi siłami, sami od początku do końca, bez
pomocy fachowców, chcemy by wszystko było zrobione porządnie. A
skoro meble szlifuje się przed malowaniem, to podłogę… chyba też
porządnie trzeba zeszlifować? Najlepiej do gołego drewna. Tak
myślimy, no więc szlifujemy. To znaczy mój mąż szlifuje, na
kolanach, ręczną szlifierką, do gołego drewna. A co się będziemy
ograniczać?!
Teraz już byśmy
nie szlifowali, ale to wiemy teraz, a wtedy o malowaniu podłóg nie
wiedzieliśmy NIC. Absolutnie nic!
Podłogi
wyszlifowane. I porządnie umyte. Porządnie to znaczy kilkukrotnie
letnią wodą z szarym mydłem, a potem kilkukrotnie samą tylko
wodą. Chodzi o to, by całkowicie pozbyć się pyłu po szlifowaniu,
by woda po zmywaniu podłogi była czysta, bez barwiącego wodę pyłu
i paprochów. Na koniec zmywam jeszcze podłogę wodą z płynem do
mycia szyb – tak na wszelki wypadek, by odtłuścić drewnianą
powierzchnię przed malowaniem. A potem – otwieram wreszcie puszkę
z białą farbą i wlewam farbę do kuwety, mocuję wałek na
wysięgniku, biorę głęboki wdech, wizualizuję pokój po malowaniu
- z podłogą całą na biało i zabieram się do pracy.
Maluję akrylową,
szybkoschnącą farbą do drewna Holzdur. I maluje mi się
fantastycznie. Farba nie śmierdzi, nie kapie, łatwo się nakłada,
szybko się maluje. Szał, no po prostu szał! Rozprowadzam farbę
nie z góry na dół, ani z prawej do lewej czy odwrotnie, ale „po
ukosie” starając się malować zgodnie z kierunkiem słojów
drewna. Tempo mam zabójcze. Pierwsza warstwa położona. Schnie
sobie, w czasie gdy ja cała zadowolona z siebie (brawo ja!), w
drugim pokoju (w otoczeniu góry nierozpakowanych kartonów z
książkami i sprzętami oraz worków z ubraniami) piję kawę,
wizualizując i tu białą podłogę. Bo przecież tam skończę raz
dwa i raz dwa zabiorę się za drugi pokój. Przecież to
oczywiste. A jak!
Kawa wypita. Podłoga sucha. Zabieram się za
malowanie drugiej warstwy. Wcześniej jednak, na progu pokoju
ubieram, świeżo zakupione, białe skarpetki. Białe skarpetki są
po to, by na tę białą podłogę nie wnieść paprochów z innych
części mieszkania i by przypadkiem te paprochy nie przylepiły się
do farby. Odtąd każdą kolejną warstwę i lakierowanie też będę
wykonywać białych skarpetkach właśnie, które będę nakładać
na progu i jeszcze dodatkowo sprawdzać czy coś się do nich nie
przyczepiło.
Druga warstwa
położona, a ja niemal skaczę pod chmury i trochę rosnę w pychę.
Jakie to malowanie podłogi proste – myślę i przez myśl mi nie
przejdzie, żeby w niemalowane drewno odpukać. No tak, bo
niemalowanego drewna już nie ma, wszystko jest na biało.
Druga warstwa schnie
równie szybko co pierwsza, więc szybko maluję trzecią. Spodziewam
się czterech warstw. Takie przynajmniej mam doświadczenie z
malowaniem ścian, z ciemniejszego na jaśniejsze zawsze więcej
warstw potrzeba. Po czwartej warstwie coś zaczyna budzić moje
wątpliwości.
- Dlaczego ten
parkiet cały czas przebija? - zastanawiam się na głos. Bo wygląda
to tak, że w jednych miejscach podłoga jest idealnie biała, a w
innych wychodzą żółte plamy, zupełnie tak jakby podłoga w tych
miejscach nadmiernie piła farbę. Nie wiem dlaczego tak się dzieje.
Może potrzeba kolejnej warstwy – myślę i kładę piątą. Po
piątej jest to samo i... niespodzianka. Farba się skończyła.
Następnego ranka jedziemy do marketu po farbę.
Wyprawa do
marketu po raz trzeci
- Dzień dobry, w
czymś mogę pomóc?
- Dzień dobry,
wczoraj kupowałam u państwa farbę Holzdur, białą do drewna, w
takiej dużej, 5-litrowej puszce, ale teraz nie mogę jej znaleźć –
tłumaczę sprzedawcy.
- Holzdur… -
sprzedawca pochyla się nad regałem, gdzie widnieje tylko etykieta
produktu, a samej farby nie ma – jak nie ma na półce to nie ma –
informuje mnie.
- Nie ma –
powtarzam po nim słabo. - To może jest w magazynie – pytam z
nadzieją.
- Jak nie ma na
półce to w magazynie też nie ma – odpowiada.
- A kiedy będzie? -
chcę wiedzieć.
- Nie wiem, trudno
mi powiedzieć, to nie ode mnie zależy – pan rozkłada ręce.
Mina mi rzednie.
- Mogę pani
sprawdzić, czy jest w naszych innych sklepach – proponuje
sprzedawca.
- Tak, poproszę,
gdyby był pan tak uprzejmy – kiwam głową i drepczę za nim do
komputera, w duchu odmawiając modły do wszystkich znanych mi
świętych od spraw beznadziejnych.
- Jest! - oznajmia
pan.
A ja wznoszę oczy
do nieba i bezgłośnie szepczę „dziękuję”.
- Jest jedna puszka
w... – pan wymienia lokalizację sklepu. - Dwuipółlitrowa –
dodaje.
- To za mała. A
większej nie ma. Nie ma pięciolitrowej?
- Nie, tylko ta
jedna puszka – informuje mnie cierpliwie.
- No to pięknie, no
to jestem załatwiona – wygłaszam pogrzebowym tonem.
Sprzedawca rozkłada
ręce. No bo co ma zrobić?
A co ja mam zrobić...?
Co mam zrobić ja...?
W następnym odcinku:
- co zrobię nie mając farby do podłóg?
- czy uda mi się dokończyć malowanie?
- co będzie z żółtymi plamami, które pojawiły się na podłodze?
Bardzo dramatyczna historia, na szczęście spodziewam się, ze dobrze się skończy.:)
OdpowiedzUsuńZakończenia zdradzić nie mogę, to dopiero w siódmym odcinku:), a do tego czasu jeszcze kilka dramatów czeka w kolejce...;)
Usuń