niedziela, 1 października 2017

Malowanie podłogi na biało - historia wzlotów i upadków w VII częściach prozą (odcinek 6)



POPRZEDNI ODCINEK MOŻECIE PRZECZYTAĆ TU

Któregoś dnia budzimy się i na podłodze zauważamy coś niepokojącego…
Zauważamy żółte plamy. Żółte plamy pojawiają się dokładnie w tych miejscach, w których pojawiały się gdy malowałam je białą farbą. Ale dlaczego teraz? Ale...jak to możliwe? Przecież już ich nie było. Przecież nie było ich gdy lakierowałam podłogę, to dlaczego…? Dlaczego teraz znowu są? - pytam z rozpaczą, bo w tę podłogę włożyliśmy już tyle pracy, energii i pieniędzy, że nie wyobrażam sobie zaczynać wszystkiego od nowa. Dlaczego? - pytam i pytam, ale wówczas nie znajduję odpowiedzi.


Odpowiedź przychodzi do mnie wiele miesięcy po malowaniu podłogi, gdy odkrywam istnienie grup na Facebooku. Na jedną z takich grup, na fantastyczny, mój ulubiony – Refreszing, ktoś wrzuca zdjęcie stołu z takimi samymi plamami, jakie pojawiały się na moim parkiecie. I ktoś inny zaraz wyjaśnia, że to stół najpewniej dębowy albo mahoniowy, a te drewna tak reagują na farbę – piją ją i piją, i rozwiązanie jest takie, że najpierw na gołą farbę należy położyć lakier, potem ten lakier trochę zmatowić, na to dopiero dawać właściwą farbę i na koniec tę farbę też zabezpieczyć lakierem. Tak, tylko ta wiedza pojawia się u mnie post factum. A wtedy gdy bardzo by mi się przydała...wtedy nie mam o tym pojęcia. Mam za to podłogę w drugim pokoju do pomalowania. Tylko czym ją pomalować skoro sposób z białą farbą i lakierem do parkietu zawiódł? Póki co remontujemy kuchnię i łazienkę, podłogi w drugim pokoju nie ruszamy. Zwlekamy bo nie mamy na jej malowanie pomysłu, a nie chcemy popełniać starych błędów.

Malowanie drugiego pokoju czas zacząć

Połowa marca, remont małymi (o wiele mniejszymi niż zakładaliśmy) krokami posuwa się naprzód. W pewien piękny, słoneczny dzień na mój telefon przychodzi esemes z informacją, że narożnik, który zamówiliśmy w sklepie meblowym, i na który czas oczekiwania wynosił sześć tygodni, jest już w magazynie (po dwóch tygodniach od złożenia zamówienia) i czeka na odbiór w ciągu pięciu dni. Wiadomość ta cieszy nas i przeraża. Cieszy, bo oznacza, że Wielkanoc będziemy mogli zrobić u siebie (goście będą mieli na czym siedzieć). Przeraża, bo mamy dokładnie pięć dni na zrobienie podłogi w drugim pokoju. W tym czasie musimy ją pomalować, musi wyschnąć i utwardzić się na tyle, by można było postawić na niej narożnik. Nie ma szans, by kartony z meblem zmieściły się w jakimkolwiek innym pomieszczeniu. W związku z remontem wszystko u nas zastawione jest tak, że tylko dzięki naszej naprawdę nie najgorszej sprawności fizycznej, udaje nam się w miarę sprawnie lawirować po tym torze przeszkód, w jaki zmieniło się nasze mieszkanie.
Jesteśmy przyparci do muru, trudno, trzeba jakoś zrobić tę podłogę.
Wsiadamy do samochodu i jedziemy do marketu po farbę.

Wyprawa do marketu budowlanego po raz szósty

- Ryzyk fizyk, kupujemy tę? - pytam, wskazując na pojemnik z farbą do podłóg V33 i spoglądając z wahaniem na męża.
- Kupujemy – odpowiada zdecydowanym głosem.
- A jak będzie lipna? Co wtedy? - nagle nachodzą mnie wątpliwości.
- To wtedy będziemy się tym martwić. A może właśnie okaże się, że jest ok. – mój mąż zawsze jest większym optymistą niż ja.
- Ale może też okazać się, że nie jest ok. I co wtedy? Napracujmy się, wydamy kasę i co? Rany – głos mi się łamie – ja już nie mam siły na poprawki, ja już nie mam siły na ten remont! Myślałam, że będzie łatwiej - głośno przełykam ślinę - myślałam, że w marcu już będziemy mieli wszystko skończone, a jesteśmy w lesie. Końca nie widać. I nie wiem, naprawdę nie wiem kiedy my skończymy. Czy my w ogóle kiedykolwiek skończymy? Zobacz – podsuwam mu pod twarz swoje zniszczone od farb i klejów, tynków i gipsów dłonie – zobacz, ja już w ogóle nie mam paznokci. Już w ogóle...
Stoję przed tymi regałami, na środku marketu budowlanego i prawie ryczę.
- Wszystko będzie dobrze! - zapewnia cierpliwe mój mąż. - Wszystko będzie dobrze... – powtarza. - Bierzemy ją – decyduje, sięgając po puszkę z farbą i wkładając ją do koszyka. - Idziemy do kasy, chodź – mówi, pchając przed sobą wózek z zakupami.
Pociągając nosem, idę obok niego. I bardzo, bardzo boję się tego malowania podłogi. Ale chciałam białą podłogę, to mam za swoje. To mam...

Malujemy drugi pokój

Na dworze dwadzieścia sześć stopni, rzecz niezwykła i niespotykana w połowie marca. Otwieramy balkon na oścież, zamykamy drzwi od pokoju tego i pozostałych pomieszczeń, w szpary pod drzwiami wkładamy wilgotne szmaty, by pył od szlifowania zatrzymał się na nich i nie wchodził do pozostałych pomieszczeń. I znowu zaczynamy od szlifowania podłogi do gołego drewna. To znaczy mąż szlifuje, a ja panikuję, bo co jak się nie uda, jak farba będzie zła…?
Podłoga wyszlifowana, umyta, odtłuszczona. W tym pokoju szpary między klepkami są większe niż w sypialni, niektóre są dość duże i te decydujemy się wypełnić, resztę, zostawimy jak jest. Wypełniamy zwykłym, uniwersalnym akrylem. Wpuszczamy akryl w szparę, wygładzamy go wodą z płynem do mycia naczyń i czekamy aż zaschnie. Potem – przychodzi czas na malowanie podłogi.

Nie bez obaw nalewam farbę do kuwety. Zaskakuje mnie zapach farby, spodziewałam się gorszego, a ten – wcale nie jest zły. W każdym razie na pewno lepszy niż zapach lakieru do parkietu tej samej marki. Da się wytrzymać. Zanurzam wałek w farbie. Maluję. Farba dość dobrze kryje i łatwo się rozprowadza, ale wygląda trochę jak zwykła olejna farba, myślałam, że da matowe, satynowe wykończenie, a tu jednak delikatny połysk jest. Kończę bardzo szybko. Zamykam drzwi od pokoju i idę na spacer, a farba niech sobie schnie. Po kilku godzinach jest sucha, ale trochę lepka więc nie wchodzimy na podłogę, tę przyjemność zostawiamy na następny dzień. O czwartej rano budzą mnie pierwsze, nieśmiałe promienie słońca i chyba też nerwy, bo zasypiając myślałam co też będzie z tą naszą podłogą. Wyskakuję z łóżka i biegnę do dużego pokoju. Otwieram drzwi i schylam się, by dotknąć podłoża, jest suche i nie jest lepkie. Ostrożnie, na boso wchodzę na podłogę. Rozglądam się. Jest ok, chyba jest ok. Przyglądam się uważniej. Kurcze, nie jest ok...

Znowu nie jest ok. Znów są żółte plamy, nie wszędzie, nie tak liczne jak w sypialni, ale są. Pojawiają się. Są. Jestem załamana.

- Jestem załamana! Znów są te żółte palmy – informuję męża, gdy tylko otwiera oczy.
- Pokaż – mąż energicznie rusza w stronę dużego pokoju.
- Ostrożnie, nie w kapciach, na boso – uprzedzam go tuż przed progiem.
- Są – potwierdza, przyglądając się podłodze. - Nie tak dużo jak tam, ale są.
- No właśnie – kiwam głową. - I co teraz zrobimy?
- A ile warstw tu kładłaś?
- No jedną, na razie jedną.
- To połóż drugą i zobaczymy czy po niej też wyjdą.
- Wyjdą, na pewno wyjdą – oznajmiam pewnym swego głosem. - Będzie tak jak w drugim pokoju, milion warstw, a plamy nadal są.
- Może nie będzie. Może po drugiej warstwie znikną – mówi z nadzieją mój mąż.
- Nie znikną – pozbawiam go złudzeń. - Ale drugą warstwę mogę położyć – wzruszam ramionami - w końcu jaki mamy wybór?

Przecieram podłogę delikatnie papierem ściernym i zmywam wodą, by pozbyć się pyłu. Do mycia nie używam żadnych detergentów, tylko czystą wodę. Boję się ewentualnej reakcji świeżej jeszcze farby na detergent. Kładę drugą warstwę. Po drugiej plam jakby jest mniej… Wstępuje we mnie nadzieja. Druga warstwa schnie zdecydowanie szybciej niż pierwsza. Marzec w tym roku rozpieszcza - słońce świeci, ptaki śpiewają, ludzie chodzą w krótkich rękawkach i z gołymi nogami, a ja maluję podłogę na biało. Maluję trzecią warstwę. Trzecia warstwa schnie...

I wyschła. I jest biało. I wreszcie nie ma plam!

Malowanie zajęło dwa dni. Podłoga lepka przestała być niemal równocześnie z wyschnięciem farby. Producent informuje, że chodzić można po podłodze po 24 godzinach (my chodziliśmy dużo wcześniej, praktycznie zaraz po wyschnięciu farby, ale chodziliśmy delikatnie to znaczy na paluszkach i w białych skarpetkach), a intensywne użytkowanie podłogi może nastąpić po 72 godzinach. I właśnie wtedy – po trzech dniach - przyjechał narożnik. Trzeba go było zmontować i wstawić do pokoju. Montowaliśmy na tej świeżo pomalowanej podłodze, na której rozłożyliśmy koce. Podłoga, pod wpływem ciężaru montowanego narożnika, nigdzie się nie oddusiła, ani nie zadrapała. Był narożnik, była podłoga, można było urządzać Wielkanoc.

Tuż przed Wielkanocą nasza biała podłoga znów płata nam figla...


W następnym (ostatnim) odcinku:
- co znowu stało się z naszą podłogą?
- czy uda nam się dokończyć malowanie?
- czy cała historia zakończy się szczęśliwie?
- czy malowanie podłogi na biało to był dobry wybór?
- czy polecam białą podłogę czy nie polecam?

Na te i inne pytania odpowiedź w kolejnym, ostatnim już 7 odcinku.



2 komentarze:

  1. Jak z sennego koszmaru jakiegoś. U mnie żółte plamy wyłaziły na boazerii w kuchni. Ostatnio zamalowywałam je własnie V33 i na razie jest OK:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ha, ha, no właśnie jak z sennego koszmaru albo "Dnia Świstaka", w kółko przeżywasz to samo;)

    OdpowiedzUsuń